Pomysł ograniczenia ilości kadencji wójtów, burmistrzów, prezydentów miast ma swoją, dość długą historię. Jest to reakcja społeczeństwa na często zbyt długi czas sprawowania urzędu przez niektórych samorządowców. Rekordziści działalność w strukturach lokalnych władz zaczynali jeszcze w Radach Narodowych w czasach PRL-u.
Włodarze będą mogli rządzić tylko 2 kadencje
Z całą pewnością więc jakaś zmiana w sposobie organizowania wyborów samorządowych byłaby po prostu korzystna. W zbyt wielu miejscach lokalni włodarze utworzyli coś rodzaju prywatnych księstw, a na cała masę różnych drobnych układów, układzików zamkniętych składa się wiele zjawisk i problemów. Np. ustawiane przetargi i konkursy, dysponowanie bez żadnej kontroli środkami publicznymi i unijnymi (jakże cennymi w Polsce powiatowej), zniewolenie lokalnych mediów, nepotyzm przy obsadzaniu urzędów, które często są jedynymi poważnymi miejscami pracy, czy wreszcie brak lokalnych struktur partyjnych i organizacyjnych, które mogłyby stać się zagrożeniem dla długoletniego prezydenta, burmistrza czy wójta…
W wielu gminach osoba, która sprawuje tam władzę po prostu nie ma kontrkandydata, a więc może rządzić tak długo, jak będzie chciała. Nawet wtedy, gdy źle zarządza gminą, doprowadza ją do stagnacji, a urząd rzeczywiście jest siedliskiem różnych układów i zależności towarzysko-rodzinnych. A jest o co walczyć, bo samorząd i podległe mu instytucje to często największy i najważniejszy, bo dający relatywnie dobre wynagrodzenia oraz stabilność zatrudnienia, pracodawca w danej gminie.
Trudno się więc dziwić, że samorząd, który dysponuje takim ważnym instrumentem wpływu na mieszkańców, a także radnych, którzy stają się od niego zależni „obrasta” w najróżniejsze układy. Zwolennicy „przewietrzenia samorządów” są przekonani, że dwie lub trzy kadencje to wystarczający czas do zrealizowania inwestycji czy innych planów rozwoju wspólnoty zapowiadanych podczas kampanii wyborczych. Potem, z mocy ustawy wójt, burmistrz, prezydent miasta powinien ustąpić miejsca innej osobie.
Kłopot w tym, że kadencyjność jest mieczem obosiecznym. Równie dobrze może pozbawić władzy fatalnego, skorumpowanego włodarza, jak i dobrego, odnoszącego sukcesy i cenionego przez mieszkańców. Dlatego drugi argument przeciw kadencyjności wiąże się z istotą demokracji. Jeśli zgodziliśmy się kiedyś respektować jej reguły, musimy z pokorą uznać, że tak często przywoływanym przez dzisiejszy obóz rządzący „suwerenem” jest naród. Oznacza to, że tylko mieszkańcy mają prawo decydować, jak długo wójt, burmistrz, prezydent miasta sprawuje swój urząd. Wszelkie ingerencje w autonomiczne wybory obywateli będą sprzeczne z podstawowymi wartościami demokratycznymi.
Nie można też mieć pretensji do wygrywającego kolejną kadencję wójta, burmistrza, prezydenta miasta o to, że nie ma konkurentów. Jeśli nie ma on opozycji, to albo jest tak znakomitym gospodarzem gminy, że nikt nie chce go usunąć, albo lokalna społeczność jest tak słaba, że nie potrafi wystawić swojego kandydata. Oczywiście, przy założeniu, że urzędujący włodarz gminy nie łamie prawa i nie utrudniania działań czy wręcz nie zwalcza konkurencji. Można się jednak obawiać, że kadencyjność nie tylko nie spowoduje zwiększenia ilości dobrych kandydatów najważniejsze stanowisko w gminach, ale może sprawić, że w miejsce odchodzącego włodarza pojawi się jakiś „namaszczony” przez niego następca czy wręcz osoba o niższych kompetencjach.
Założeniem kadencyjności jest przeciwdziałanie nepotyzmowi, klientelizmowi czy innym nadużyciom władz. A przecież podstawowym i najbardziej skutecznym sposobem przeciwdziałania wszelkim patologiom jest transparentność: przejrzystość i jawność działania samorządów, która umożliwia stałą kontrolę obywatelską poczynań władzy. Tak się robi w krajach rozwiniętych. Warto też, niejako na marginesie zauważyć to, na co zwraca uwagę Jarosław Gowin, minister Andrzej Dera z Kancelarii Prezydenta, a wcześniej również minister Elżbieta Rafalska, czy wprowadzanie dwukdencyjności już przy okazji najbliższych wyborów samorządowych, które objęłoby dotychczasowych prezydentów, nie jest przypadkiem działaniem prawa wstecz?
W wielu gminach osoba, która sprawuje tam władzę po prostu nie ma kontrkandydata, a więc może rządzić tak długo, jak będzie chciała. Nawet wtedy, gdy źle zarządza gminą, doprowadza ją do stagnacji, a urząd rzeczywiście jest siedliskiem różnych układów i zależności towarzysko-rodzinnych. A jest o co walczyć, bo samorząd i podległe mu instytucje to często największy i najważniejszy, bo dający relatywnie dobre wynagrodzenia oraz stabilność zatrudnienia, pracodawca w danej gminie.
Trudno się więc dziwić, że samorząd, który dysponuje takim ważnym instrumentem wpływu na mieszkańców, a także radnych, którzy stają się od niego zależni „obrasta” w najróżniejsze układy. Zwolennicy „przewietrzenia samorządów” są przekonani, że dwie lub trzy kadencje to wystarczający czas do zrealizowania inwestycji czy innych planów rozwoju wspólnoty zapowiadanych podczas kampanii wyborczych. Potem, z mocy ustawy wójt, burmistrz, prezydent miasta powinien ustąpić miejsca innej osobie.
Kłopot w tym, że kadencyjność jest mieczem obosiecznym. Równie dobrze może pozbawić władzy fatalnego, skorumpowanego włodarza, jak i dobrego, odnoszącego sukcesy i cenionego przez mieszkańców. Dlatego drugi argument przeciw kadencyjności wiąże się z istotą demokracji. Jeśli zgodziliśmy się kiedyś respektować jej reguły, musimy z pokorą uznać, że tak często przywoływanym przez dzisiejszy obóz rządzący „suwerenem” jest naród. Oznacza to, że tylko mieszkańcy mają prawo decydować, jak długo wójt, burmistrz, prezydent miasta sprawuje swój urząd. Wszelkie ingerencje w autonomiczne wybory obywateli będą sprzeczne z podstawowymi wartościami demokratycznymi.
Nie można też mieć pretensji do wygrywającego kolejną kadencję wójta, burmistrza, prezydenta miasta o to, że nie ma konkurentów. Jeśli nie ma on opozycji, to albo jest tak znakomitym gospodarzem gminy, że nikt nie chce go usunąć, albo lokalna społeczność jest tak słaba, że nie potrafi wystawić swojego kandydata. Oczywiście, przy założeniu, że urzędujący włodarz gminy nie łamie prawa i nie utrudniania działań czy wręcz nie zwalcza konkurencji. Można się jednak obawiać, że kadencyjność nie tylko nie spowoduje zwiększenia ilości dobrych kandydatów najważniejsze stanowisko w gminach, ale może sprawić, że w miejsce odchodzącego włodarza pojawi się jakiś „namaszczony” przez niego następca czy wręcz osoba o niższych kompetencjach.
Założeniem kadencyjności jest przeciwdziałanie nepotyzmowi, klientelizmowi czy innym nadużyciom władz. A przecież podstawowym i najbardziej skutecznym sposobem przeciwdziałania wszelkim patologiom jest transparentność: przejrzystość i jawność działania samorządów, która umożliwia stałą kontrolę obywatelską poczynań władzy. Tak się robi w krajach rozwiniętych. Warto też, niejako na marginesie zauważyć to, na co zwraca uwagę Jarosław Gowin, minister Andrzej Dera z Kancelarii Prezydenta, a wcześniej również minister Elżbieta Rafalska, czy wprowadzanie dwukdencyjności już przy okazji najbliższych wyborów samorządowych, które objęłoby dotychczasowych prezydentów, nie jest przypadkiem działaniem prawa wstecz?
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj